piątek, 1 sierpnia 2014

Magdalena Samozwaniec "N ustach grzechu"

Dawno już tak się nie uśmiałam podczas czytania lektury! Na dodatek nieświadoma tego, że jest to satyra słynnego dzieła H. Mniszkówny "Trędowata". Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie: pierwsze spotkanie literackie z Magdaleną Samozwaniec, dziwnie słodko romantyczna historia, przesłodzone opisy, przekoloryzowane postacie... Wniosek - albo pisarka wypiła zbyt dużo szampana, albo oczytała się zbyt wielu romansów, albo kompletnie jej się ta powieść nie udała ( w co uwierzyć po prostu nie mogłam!). A historia to taka:

Młodziutka Steńka Dorycka - piękna, szczupła, olśniewająca - mknie konno przez lasy i pola. Wiatr we włosach, szum w uszach i nieodparte uczucie wolności przerywa gwałtowne pojawienie się nieznajomego. Hrabia Zenon Kotowicz poznał jednak swą muzę. O tak - to ta jedyna, bez której żyć nie będzie już umiał. Rzuca się więc na nieszczęsną Stenię i czyni wyznania miłości. Dziewczę odrzuca gwałtowne zaloty, lecz w sercu pozostaje kropelka żaru, która wkrótce przeradza się w odwzajemnioną miłość. Niestety, nie jest ima dane być ze sobą, gdyż matki znalazły już dla obojga odpowiednie partie. Dziewczę co rusz mdleje, panicz roni łzy i topi smutki w ramionach kochanki. Cóż innego pozostaje młodym kochankom... Czy będą mogli bez siebie żyć..?

Historia tak kiczowata i usłana tysiącami kwiecistych opisów, od których aż bolą policzki (od śmiechu oczywiście), że początkowo myślałam o porzuceniu lektury. Coś nie dało mi jednak spokoju i zasięgnęłam języka w innych źródłach. Jakże chętnie wróciłam do czytania, gdy tylko okazało się, że to satyra i że autorka nie byle kogo wzięła na tapetę! Niestety nie było mi dane zapoznać się z powieścią H. Mniszkówny i wcale mi do tego nie spieszno. Chociaż pewnie tylko po zapoznaniu się z ośmieszoną lekturą zrozumiałabym najlepiej wszystkie smaczki zawarte w "Na ustach grzechu".

Na koniec tylko dodam, że w wydaniu, które miałam okazję przeczytać (e-book, Replika 1012) znajduje się także "Kręgowata", czyli kilkustronicowa "Trędowata" w wydaniu PRG-owskiej traktorzystki i młodego inteligenta, anegdotki opisujące próby wydania "Na ustach grzechu", spotkanie Samowaniec z Mniszkówną i inne smaczki. Bardzo polecam tę lekturę!

sobota, 26 lipca 2014

Jarosław Iwaszkiewicz "Panny z Wilka"

Literatura polska skrywa przede mną niezgłębione zasoby ciekawej, intrygującej i jakże różnej prozy. Życia pewnie mi nie starczy, by odkryć wszystkie perły, diamenty i rubiny, ale będę się starać odnaleźć choćby część z nich. Ostatnio właśnie na coś takiego się natknęłam, zupełnie nieświadomie. Chciałam złożyć mój mały prywatny hołd kolejnemu z tegorocznych Jubilatów - Jarosławowi Iwaszkiewiczowi (120 rocznica urodzin), którego twórczości do tej pory nie znałam. Tak, wiem, że to wstyd, ale nie będę ukrywać, że większość znanych i lubianych polskich pisarzy jest dla mnie literacko nieznana. Nie spotkałam dotąd na swej drodze nikogo, kto wskazałby mi dobrą polską literaturę. Więc odkrywam ją teraz, sama i trochę po omacku. I bardzo się z tego cieszę!

Po tym nieco przydługim wstępie chciałabym skupić się na wrażeniach i odczuciach, jakie pozostawiły we mnie "Panny z Wilka", albo raczej ten jeden rodzynek wśród nich - Wiktor Ruben. Są lata 20te XX wieku. Czasy rozkwitu polskich miast i miasteczek, polskiej inteligencji, ale i czasy miłości do polskiej tradycyjnej wsi. Polska powstała! Wiktor zaś zaczyna powoli upadać. Dojrzały mężczyzna, którego młodość i ambicje przekreślił udział w I wojnie światowej, czuje się coraz bardziej zmęczony życiem. Został sam, choć wokół stale panował gwar i harmider. Jako zarządca folwarku dla ociemniałych nie spełniał się życiowo. Na dodatek stale wracał myślami do przeszłości, do czasów spędzonych w Wilku...

Gdy więc lekarz nakazał mu długi urlop, nie zastanawiał się długo i ruszył do wujostwa. Od nich przecie kilka minut do dworku w Wilku, do panien, o których zachował ciekawe wspomnienia. Piętnaście lat ich nie widział, a jednak gdy przekroczył próg posiadłości, wspomnienia powróciły  - ten sam gwar, ta sama radość, te same twarze. A jednak nic nie jest już takie samo - każda z nich: Julcia, Kazia, Jolka, Zosia i Tunia ułożyły sobie życie bez niego. A Fela..? Fela odeszła i nikt już o niej nie pamięta, nikt oprócz Wiktora. Czego jednak miał się spodziewać? Przecież był tylko ich korepetytorem... Jednak po dłuższym pobycie okazuje się, że i one zachowały o nim wspomnienia, że i one zapamiętały na zawsze młodego Wiktora, każda na swój sposób.

Opowiadanie kipi od emocji. Czytając czuje się duchotę tego miejsca, i nieistotne są krajobrazy, pogoda, pora roku. Najważniejsze są relacje międzyludzkie, konfrontacja pomiędzy wspomnieniami a teraźniejszością. Tysiące niedomówień, obaw, nadziei, marzeń... Miłość, przyjaźń i to, co boli najbardziej - obojętność. Wszystko na tych kilkudziesięciu stronach. Czyż trzeba pisać ogromne epopeje, by oddać emocje i sens historii? Nie. Wystarczy kilkadziesiąt stron i człowiek czuje się w pełni usatysfakcjonowany.

Zaskoczyło mnie to opowiadanie. Czytając biografię Iwaszkiewicza oczekiwałam prozy ostrej, silnej, nieprzebierającej w słowach i odważnej. Otrzymałam natomiast subtelność, lekkość, delikatność, wszystko okraszone ciężką mgłą tajemnicy. I to było piękne! Oczywiście nie było najwspanialsze dzieło, jakie kiedykolwiek czytałam. Wzbudziło we mnie jednak to, co najważniejsze - głód czytania, chęć poznania i radość odkrywania. W kolejce już czekają następne opowiadania: "Brzezina" i "Matka Joanna od aniołów". Niebawem też skonfrontuję "Panny z Wilka" z ich filmową adaptacją, a kiedy to zrobię, na pewno podzielę się z wami wrażeniami.

czwartek, 10 lipca 2014

Maria Nurowska "Listy miłości"

Od dłuższego czasu miałam chrapkę na prozę Marii Nurowskiej. Nigdy dotąd nie miałam szansy zapoznać się z jej twórczością, ale z okazji okrągłej rocznicy urodzin, którą pisarka w tym roku obchodziła, postanowiłam przeczytać coś ciekawego. Spośród wielu książek największe ochy i achy widniały przy "Listach miłości". Chwilę się wahałam, nie lubię powieści nawiązujących do II wojny światowej, tu jednak główna akcja miała toczyć się w latach powojennych. Więc zdobyłam ebooka, zasiadłam wygodnie i zanurzyłam się w lekturze...

Nurowska przedstawia nam historię Elżbiety Elsner, żydówki mieszkającej wraz z ojcem (profesorem filologii) w warszawskim getcie. By przeżyć ten ciężki czas piętnastoletnia Elusia musiała przejąć inicjatywę opieki nad domem oraz tatą, niezdolnym do jakiejkolwiek pracy. Pomogła jej w tym współlokatorka Wiola, wprowadzając w profesję prostytutki. Trudne początki wkrótce zamieniają się w obojętność, a zakochany w Elżbiecie niemiecki oficer pomaga jej wydostać się z getta - pragnie ją poślubić i wieść z nią przykładne życie. Śmierć ojca pomaga Elusi podjąć decyzję. Jednak znajdując się poza bramą, kobieta ani myśli udać się do kochanka, wchodzi do pierwszej lepszej kamienicy i puka do nieznanych jej drzwi. Zostaje przyjęta bez słowa, rozpoczyna nowe życie, jako Krystyna Chylińska.

Wkrótce poznaje miłość swego życia- syna właścicielki mieszkania, Andrzeja Korzeckiego. Dzięki niemu i dla niego będzie się starała żyć innym życiem, stać się kimś zupełnie innym. Ukryje przed nim swą przeszłość i swoje pochodzenie - wybranek jej serca jest antysemitą i raczej nic nie zmieni jego postawy. Tylko jak tu żyć obok siebie? W jaki sposób udawać kogoś, kim się nie jest? Co zrobić, by Elżbieta Elsner mogła stać się Krystyną Korzecką nie tylko w oczach innych lecz przede wszystkim swoich? Podwójne życie będzie prześladowało ją dniami i nocami. Wspomnienia, znajomi ludzie z tamtej strony, pożądanie, miłość, przyjaźń i wieczny przerażający lęk będą nieodłącznymi towarzyszami jej życia. Czy kiedykolwiek będzie w stanie to zmienić..?  

Powieść pisana w formie listów, których autorką była główna bohaterka - Elżbieta Elsner/ Krystyna Korzecka, nie wpłynęła pozytywnie na odbiór jej historii. Listy były długie i tak naszpikowane emocjami, że po kilku stronach zmuszałam się do przedzierania się przez wieczny płacz, lęk, wstyd... Za dużo tego, za gęsto. Zmęczyła mnie ta lektura. Dużo seksu, skomplikowane relacje, wciąż nowe problemy. Ani na chwilę życie Elżbiety nie zwalniało tempa. Nie dała mi ani na chwilę odetchnąć, uspokoić się i przemyśleć. I choć historia młodej polskiej żydówki stworzona przez Nurowską jest bardzo ciekawa i wiarygodna, to jednak tylko chwilami powieść porywała mnie i ciekawiła, a potem wracało znużenie.

Jest to proza kobieca i lektura dla kobiet. Panowie pewnie też odnaleźliby tam coś dla siebie. Ja niestety nie gustuję w tej formie narracji i dawkowaniu emocji. I chyba póki co podziękuję pani Nurowskiej za dalszą znajomość. Być może po paru latach sięgnę po jej kolejną książkę - będę wtedy bardziej dojrzała i doświadczona przez życie, może wtedy zrozumiem i polubię..

środa, 28 maja 2014

Wojciech Cejrowski "Gringo wśród dzikich plemion"

Nareszcie! Chciałoby się krzyknąć. Nareszcie! Od tylu lat planowałam przeczytanie tej książki i nigdy nie było odpowiedniej chwili, dostatecznej motywacji. A "Gringo.." cierpliwie czekał na swoją kolej. A ja w końcu zwiedziłam spory obszar dzikiej, pierwotnej amazońskiej dżungli. I spotkałam Indian, moich ukochanych czerwonoskórych Indian! Wspaniale!
No, może nieco przesadziłam z tą fascynacją. Historie opisywane przez Wojciecha Cejrowskiego - znanego antropologa, poszukiwacza przygód i nieznanych plemion w dorzeczu Amazonki, a ponadto bardzo kontrowersyjnego człowieka o skrajnych i dziwnych czasami poglądach - były bardzo ciekawe, nie przeczę. Opisywały miejsca, których większość ludzi nigdy nie zobaczy, nawet w telewizji. Opisywały też rośliny i zwierzęta, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Przede wszystkim jednak opisywały liczne, bardziej lub mniej niebezpieczne, przygody, jakie w trakcie kilku(nastu?) wypraw przeżył autor książki. Od niektórych z nich włos jeżył się na głowie, inne śmieszyły mnie niezmiernie. 

Być może należałoby w kilku słowach streścić tę książkę? A może lepiej nie - tyle już opinii, recenzji, publikacji na temat "Gringo.." popełniono, że nie będę się już powtarzać. Zwrócę tylko uwagę na to, co mnie zaskoczyło, co zachwyciło, a co mi się w tej książce nie podobało (bo takie chwile też bywały).
Zachwyty: ciekawy styl pisania, radość i absolutna duma z tego, co autor przeżył, czego doświadczył. Niewątpliwie już po kilku stronach książki można poczuć, jak bardzo Cejrowski kocha to, co robi, jak go to całkowicie pochłania i jak bardzo pragnie się z nami podzielić swoją fascynacją. Zaimponował mi także tym, że otwarcie przyznawał się do strachu oraz tej wielkiej włochatej i kosmatej, czyli PANIKI - nie zgrywał tu macho, którego tak często kreuje w telewizji. Poza tym opisał tamten świat takim, jakim jest naprawdę. Nie koloryzował, nie idealizował. Za to go cenię. No i za to, że przeżył. Ja pewnie nie wyszłabym stamtąd na własnych nogach...
Zaskoczenie: Blondynka. Byłam przekonana, że nie wspomni o niej ani słowem. A tu, na końcu książki, nagle pojawia się ona. I bardzo dobrze, bo właściwie gdyby nie ona, to Cejrowski nie byłby tak popularnym antropologiem i znawcą amazońskiej dżungli (choć to moja prywatna i całkowicie subiektywna opinia). Trochę mniejszym zaskoczeniem, i niekoniecznie pozytywnym, było dużo historii okołoamazońskich - różne przeprawy celne, spotkania z żołnierzami, dyskusje. Tego się w książce nie spodziewałam, a otrzymałam aż w nadmiarze.
Zniecierpliwienie: niestety bywały w "Gringo.." też i takie chwile, gdy odkładałam książkę na stolik i przez kilka dni po nią nie sięgałam. Po prostu nudziła mnie i zniechęcała do siebie. Zwłaszcza w tych chwilach, gdy Cejrowski zanurzał się w geopolityczne wywody lub opisywał długie i nużące (przynajmniej dla mnie) przeprawy z celnikami. A to ośmieszał ich, a to prowokował, oszukiwał, choć nie zawsze się to udawało. I w tych momentach wychodził na wierzch ten gringo z telewizji - pyszałkowaty, chamski, z zadartym do góry nosem.
Ogólnie jednak "Gringo.." okazał się bardzo ciekawą i radosną lekturą, podczas której często prychałam śmiechem i dzieliłam się poznanymi historiami z innymi członkami rodziny. Cieszę się, że mam tę książkę z swojej biblioteczce i pewnie w niedługim czasie nabędę także kolejne części przygód słynnego pana Wojtka (taki tam banalik na zakończenie;))

poniedziałek, 5 maja 2014

Bernard Cornwell "Zimowy monarcha"

Lubię poznawać legendy. Zwłaszcza te dotyczące krajów, o których niewiele wiem lub znam tylko ich współczesną historię. Nie mam serca historyka i nie zawsze am ochotę zgłębiać liczne kroniki, opasłe tomy dziejów ze źródłami historycznymi i tysiącami innych przypisów. Ale legendy  to zupełnie co innego - niby baśń, a jednak pewne elementy historii przeplatają się między wierszami. I tylko od czytelnika zależy, na ile w tę opowieść uwierzy.
Legend o rycerzu Arturze - właścicielu Excalibura, mężu Ginewry, przyjacielu Merlina i władcy Brytanii - jest całe mnóstwo. Wstyd się przyznać, ale nie przeczytałam ani jednej. Znałam zaledwie kilka szczegółów, głównie ze słyszenia, filmów lub seriali. Tak więc moja wiedza na temat dawnej Anglii z mrocznych czasów była bardzo marna. By nie powiedzieć, że żadna. Ale oczywiście miałam na ten temat swoje wyobrażenia - piękny i waleczny król Artur, którego kochają wszyscy mieszkańcy Brytanii, mądry i nieomylny. Piękna Ginewra, skromna, niewinna, delikatna - idealna. No i Merlin, wspaniały mag, pocieszyciel biednych i uciśnionych, zawsze stojący po stronie prawdy, dobra i wspierający Artura w każdym działaniu. Wzorcowe postacie - tak jak powinno być w legendzie. A tymczasem...
Całą prawdę o tamtych czasach przedstawia nam Derfel, zakonnik chrześcijański i jeden z przyjaciół Artura, spisując to, co widział na własne oczy w kronikach. Jako chłopiec został przygarnięty przez Merlina, wychowywał się w jego "posiadłości" (jeśli coś takiego można w dzisiejszych czasach określić mianem grodu czy zamku - ściany z kamieni, dachy z drewna, łóżka ze słomy, ubrania ze skór i lnu, a posiłki z tego, co zebrało się na polu lub upolowało w lesie) - Ynys Wydryn. Merlin był najważniejszym druidem Brytanii, drżeli przed nim królowie i władcy ziem, bali się go nawet najwięksi wrogowie - Sasowie. Nic więc dziwnego, że gdy księżniczka Norwenna miała powić syna - jedynego następcę tronu Dumnonii, król Uther wysłał ją właśnie do Ynys Wydryn i pozostawił pod opieką Morgany (swej nieślubnej córki), która posiadała moc porozumiewania się z bogami. Merlin bowiem zniknął, odszedł i nikt nie wiedział dokąd.
Wnuk Uthera, po śmierci swego ojca, stał się jedyną nadzieją na przedłużenie rodu. A król czuł, że jego dni dobiegają końca i ktoś musi zająć jego miejsce. Dlaczego nie Artur? Bo nie! Bo to bękart, syn z nieprawego łoża i w dodatku zdrajca, który pozwolił, by prawowity następca tronu - Mordred zginął w czasie walki z wrogiem kraju. Za to właśnie Uther nienawidził Artura. Ale kochała go cała Brytania, gdyż był waleczny, jako jedyny potrafił odeprzeć ataki wroga i oddałby wszystko, by Brytania zjednoczyła się i stałą się potęgą. Wszyscy stali za nim murem, choć nie wiedzieli, co tak naprawdę myśli, czuje i jakie ma plany wobec swego kraju. A wróg stał u bram. Trzeba było zjednoczyć choćby część krain Brytyjskich, by wspólnie odeprzeć najazdy. Jak  tego dokonać? Rozmawiać, pertraktować, obdarowywać złotem i ręką księżniczki. Nigdy jednak nie będzie się miało pewności, które rozwiązanie przyniesie spodziewane skutki...
Długo by opowiadać o historii, którą przedstawia Derfel. Nie mam czasu ani ochoty opisywać wszystkich wydarzeń, a bez nich nie dałabym rady nakreślić głównych wątków. Jedno jest pewne - znajdziecie tu sporo walki, ciekawe i skomplikowane rozmowy, będzie sensacyjnie, chwilami radośnie, lecz najczęściej będzie się tu lała krew. No i będzie trochę magii i niespodziewanych zwrotów akcji.
Och, jakże Bernard Cornwell zmienił moją wizję dawnej Brytanii! I jakże jestem mu za to wdzięczna! Jak wspaniale uczłowieczył Artura, nadał mu cechy typowe dla młodego, inteligentnego, ciekawego świata mężczyzny, który ma swoje wzloty i upadki, który potrafi porwać tłumy, po to tylko, by w następnej chwili jednym miłosnym aktem zniweczyć wszystko, co udało mu się do tej pory zdobyć. Tak, mężczyzna nie zawsze myśli zdroworozsądkowo (i chwała mu za to!). A Artur był mężczyzną z krwi i kości, nie oparł się więc urokowi Ginewry, która zastawiła na niego sidła. A miała do tego talent, oj miała! Bardzo była doświadczona w tych sprawach...
Pozostaje tylko tajemnicza postać narratora. Dlaczego Derfel, przyjaciel Artura, wojownik i wyznawca dawnej religii Brytów zostaje chrześcijaninem? Oto wielka tajemnica, która wyjaśni się zapewne w dalszych częściach trylogii. Bardzo jestem ciekawa jak potoczą się losy bohaterów "Zimowego monarchy". Mam tylko małą nadzieję, że w kolejnych częściach akcja będzie się toczyła nieco bardziej wartko, bez zbędnych kilkunastostronicowych rozmów, szczegółowych opisów pojedynków, które chwilami nużyły i wybijały z rytmu. To jedyny zarzut, jaki mam wobec książki.
Na ostatnich stronach "Zimowego monarchy" autor wyjaśnia, ile jest w jego książce prawdy, na ile opierał się na legendach, a co jest wytworem jego wyobraźni. Te informacje także bardzo dobrze ukazują, dlaczego Artur jest tak ważną w świecie postacią i dlaczego tylko na legendach możemy się w tym przypadku opierać.
Bardzo dobra lektura. Nie zachwycająca, ale trzymająca w napięciu i pozostawiająca niedosyt oraz ciekawość, co będzie potem... Tego dowiem się już niebawem, a kiedy się dowiem, to i wam opowiem, chociaż trochę :)  A tymczasem kto jeszcze nie miał w ręku "Zimowego monarchy", niech nadrobi zaległości i kibicuje wielkiemu Arturowi w drodze ku zjednoczeniu Brytanii.

czwartek, 1 maja 2014

Diana Wynne Jones i jej Światy Chrestomanciego

Cykl Diany Wynne Jones o Chrestomancim nie zyskał takiej sławy jak ten o Harrym Potterze, mimo że przez wielu jest uważany za pierwowzór tegoż. Niezależnie od podobieństw i różnic jest to bardzo ładnie przedstawiony świat, kompletny, rozbudowany, z dobrze oddanymi bohaterami, spójnymi charakterologicznie i borykającymi się ze znanymi nam problemami, na które i wszechobecna magia nie zawsze jest w stanie pomóc. Zwykle nastoletnich bohaterów poznajemy w tym punkcie życia, gdy do głosu gwałtownie dochodzą nieujawnione jeszcze zdolności i predyspozycje, które trzeba nauczyć się mądrze wykorzystywać i kontrolować, by nie doprowadzić do destrukcji otoczenia. Mogą razić niektóre metody wychowawcze, stosowane wobec nieletnich, i brak oparcia w opiekunach, co nie pozwala na wytworzenie się dostatecznego poczucia bezpieczeństwa i wspólnego języka w razie problemów – często dzieci pozostawione są samym sobie, co stymuluje je wprawdzie do szukania rozwiązań, ale i naraża na często zbyt duże niebezpieczeństwo.
Warto zapoznać się z Christopherem Chantem i jego następcami. Doradzam jednak czytanie w kolejności chronologicznej wydarzeń, jak poniżej, a nie według dat wydania poszczególnych części. 


O każdej z powieści słów kilka tutaj.

piątek, 25 kwietnia 2014

Jak świętowano urodziny Williama Szekspira w Gdańsku

23 kwietnia tego roku cały świat obchodził 450 urodziny Williama Szekspira. Wiele instytucji pamiętało o tym ważnym wydarzeniu, ale najwięcej entuzjazmu, przynajmniej w północnej Polsce, wzbudził niezwykły spektakl, zwany później happeningiem, odbywający się na murach nowo budowanego Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku - "Pierwsze publiczne otwarcie dachu".
 
Postanowiłam także uczestniczyć w tym wielkim "święcie". Zdobyłam wejściówkę, wsiadłam w samochód i pełna nadziei ruszyłam przeżyć niesamowite chwile. 

Ciąg dalszy TUTAJ :)

Załączam także film ukazujący happening od początku do końca:


środa, 23 kwietnia 2014

Świętujmy wszyscy 450 urodziny Williama Shakespeare'a!

To dziś - ten wielki dla świata teatru dzień! 450 urodziny jednego z najsłynniejszych i najbardziej znanych dramaturgów wszech czasów - Williama Shakespeare'a. Dziś świętujemy także my - miłośnicy dobrej książki. Sztuki Szekspira wszakże dobre są nie tylko podczas oglądania ich interpretacji na deskach teatru, ale także podczas lektury w domowych pieleszach. 

W jaki sposób świętować można urodziny słynnego dramaturga? Och, są ich dziesiątki! Najprościej po prostu wziąć do ręki któreś z jego dzieł i czytać :) darmowe wersje sztuk Szekspira na czytniki znajdziecie na stronie Wolnych lektur.

Można też wybrać się do teatru - w najbliższych dniach warto odwiedzić Zamek Książąt Pomorskich w Szczecinie ("Dzieła wszystkie Szekspira"), lub też udać się do Teatru Współczesnego w Warszawie ("Hamlet") , czy też do TEatru Polskiego w Warszawie ("Król Lear").

Kto chciałby zmierzyć się nieco inną twórczością Szekspira, może wybrać się do Białegostoku, gdzie dziś odbywają się warsztaty pisania sonetów z okazji urodzin poety :) w Poznaniu zaś na UAM odbywa się konferencja poświęcona twórczości Szekspira ("Obrazy Szekspira").

Ale to jeszcze nie koniec atrakcji! Największą gratką być może okaże się impreza odbywająca się w Gdańsku, gdzie w murach budującego się Teatru Szekspirowskiego odbędzie się widowisko połączone z pierwszym oficjalnym otwarciem dachu budynku.

Zapewne jest to tylko garstka imprez i spotkań związanych z świętowaniem urodzin Szekspira. W końcu raz na 50 lat zdarza się taka okrągła rocznica!

piątek, 4 kwietnia 2014

Abe Kobo "Kobieta z wydm"


...Pewnego sierpniowego dnia zaginął mężczyzna...*

A więc zaginął mężczyzna. Okoliczności jego zaginięcia dla większości jego rodaków pozostały tajemnicą. Ale nie dla mnie - ja wiem o tym wszystko, opowiedział mi o tym Abe Kōbō. Cz ywy też chcecie się dowiedzieć jak to było? 

Niki Jumpei postanowił wykorzystać kilka dni urlopu przemierzając pustynne tereny w poszukiwaniu nowej odmiany muchy. Niki był nauczycielem i bardzo interesowały go owady. Nie zdradził nikomu, dokąd się wybiera i jaki ma pomysł na spędzenie wolnych dni. I to był jego błąd - koszmarny błąd! Wędrując przez pustynne tereny nieznanego mu terenu, zorientował się, iż nie zdąży powrócić do najbliższego miasta na nocleg. Nic jednak straconego. Między wydmami skrywała się tajemnicza wioseczka, a jej domy położone były... poniżej poziomu piasku? Tak, to nie złudzenie, rzeczywiście tak było! Mieszkańcy trochę nieufni, ale po krótkim namyśle postanowili pomóc turyście i zaproponowali nocleg u pewnej samotnej kobiety. Trzeba było tylko zejść w jedną z jam...

Ja powiedzieli, tak też Niki zrobił. Nikt przecież nie przypuszczałby, że to bilet w jedną stronę i nie ma stąd wyjścia, nie ma ucieczki. To pułapka najgorsza z możliwych, gdyż od tej pory mężczyzna zdany będzie na łaskę mieszkańców wioski, własnych sił i piasku. O tak, przede wszystkim piasku... A kobieta? Cóż, jak to kobieta (w oczach mężczyzn!) - cicha jak myszka, potulna jak baranek, bez własnego zdania, bez własnego życia. Bezosobowa.  Od chwili, w której Niki zorientował się, jaki los zrządzili mu tajemniczy mieszkańcy wioski, postanowił walczyć. Nie przypuszczał jednak, że będzie to walka z wiatrakami...

Tyle o samej treści. Choć prawdę mówiąc najważniejsze jest chyba to, co odczytać można między wersami. Niewątpliwie w moim odczuciu jest to powiastka filozoficzna, skłaniająca do refleksji, dająca do myślenia, wyzwalająca w ludziach dziwne odczucia i emocje. Setki cytatów, mogących służyć każdemu z nas w życiu codziennym. Z niektórymi stanowczo się nie zgadzałam, inne zaś akceptowałam w pełni. Co do bohaterów - żaden z nich nie wzbudził mojej sympatii. Żaden mnie nie zachwycił, żaden mnie nie zaskoczył. Podobnie zresztą jak cała ta historia. Chwilami nawet miałam ochotę rzucić ją w kąt, choć coś stale mnie do niej przyciągało. Koniecznie chciałam się dowiedzieć, czy Niki upora się z własną sytuacją, czy się podda, czy jednak będzie walczył do samego końca. I tyle. Poza tym uważam go za szowinistyczną świnię, która widzi w kobiecie jedynie obiekt zniewagi, seksu, maszyny do przyrządzania posiłków, prania i sprzątania. Chwilami aż chciało mi się krzyczeć!
Czy zakończenie mnie zaskoczyło? I tak, i nie. Podejrzewałam, że Niki dopnie w końcu swego, ale nie spodziewałam się, że wybierze taką drogę. 

Spodziewałam się dziwnej powieści, ale nastawiałam się bardziej na coś magicznego, nietuzinkowego, tajemniczego - tu zaś zastałam historię mężczyzny, który utknął na dobre w piaskowej jamie, zmuszony do przesypywania piasku. Czy książka daje do myślenia? Ano daje. Czy gra na emocjach? A jakże! Czy mnie zachwyciła? Nie. Ale cieszę się, że poznałam tę światowej sławy powieść światowej sławy pisarza :)

...A o tym, jak stąd uciec, może równie dobrze pomyśleć kiedy indziej...*

*Pierwsze/ostatnie zdanie powyższej książki

czwartek, 13 marca 2014

Maria Krüger "Ucho, dynia, 125!"

Minęło dwadzieścia lat, od kiedy po raz ostatni miałam w rękach książkę Marii Krüger. Cóż więc skusiło mnie do sięgnięcia po kolejną historię opowiedzianą przez nią? Powodów było kilka: przede wszystkim zabawa z Jubileuszowymi Lekturami - w tym roku obchodzimy 110 rocznicę urodzin autorki; po drugie udział w wyzwaniu Klasyka Młodego Czytelnika; po trzecie - bardzo atrakcyjna cena e-booka (6zł); a po czwarte, i chyba najważniejsze - zwykła ludzka ciekawość. Jak to będzie? Czy czar "Karolci" sprzed lat będzie mi towarzyszył także tym razem? I na dodatek ten dziwny, nic nie mówiący tytuł... 

Maria Krüger opisuje losy uczniów klasy V jednej z polskich podstawówek. Dzieci, jak to dzieci, zakładają swoje bandy, wymyślają różne psoty, zabawy - w końcu oprócz nauki coś ciekawego trzeba w szkole robić! Jedną z ulubionych przez uczniów zabaw była wyzywanka: "ucho, dynia, ...": jeśli ktoś niespodziewanie krzyknie do ciebie "ucho!", musisz chwycić się za ucho, jeśli dodatkowo usłyszałeś słowo "dynia!", trzymasz się także za nos, a jeśli na końcu usłyszysz jeszcze wybraną liczbę (np. 5), dorzucasz do tego 5 podskoków na jednej nodze. Zabawa nieskomplikowana, ale skutecznie komplikująca życie uczniów w szkole. Zwłaszcza tych, których bandy za sobą nie przepadały. A tak było w przypadku klasy V. Gdy pewnego dnia Jacek postanowił dać porządną nauczkę swemu największemu rywalowi Piotrkowi, spotkało go dość nieoczekiwana kara. Został psem. Dosłownie - małym żółtym jamniczkiem. 

Historia z jednej strony ciekawa, dużo się w niej dzieje. Jacek, już jako pies, przeżywa mnóstwo przygód, stawia czoła licznym wyzwaniom, szybko i często wpada w tarapaty i równie szybko wychodzi  z nich obronną... łapką. Z drugiej strony pouczająca. Chłopiec dostrzega skutki swego złego zachowania, na własnej skórze doświadcza tego, co wcześniej czynił zarówno swoim kolegom, jak i psom. W końcu odkrywa, co to znaczy przyjaźń i na czym polega psia wierność. Sprawdza się więc znane przysłowie: "Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie". Jacek wyciąga z tej historii wielką lekcję. I oczywiście się zmienia. Ne lepsze. 

Bardzo miło wspominam tę historię, choć nie oczarowała mnie ona tak jak "Karolcia". Po skończeniu lektury zaczęła mnie nurtować pewna myśl. Dla kogo w dzisiejszych czasach jest ta książka..? Dawniej w ciemno powiedziałabym - dla starszych dzieci i młodzieży! Jednak dziś już nie jestem tego taka pewna, uważam nawet, że współczesne nastolatki, bombardowane za młodu potwornymi bajkami telewizyjnymi, teraz pragną tylko zagłębiać się w przygody wampirów, zombie, trolli, czy też poznawać historie miłosne kompletnie nie przystające do ich wieku. Kogo zainteresowałyby przygody małego psa? A już tym bardziej chłopca, który się w niego zamienił..? Mam jednak cichą nadzieję, że taka literatura dla dzieci i młodzieży znajdzie swoich miłośników, chociażby w nas - dorosłych. A może i przy okazji zarazimy tą miłością także swoje pociechy? Byłoby wspaniale!