środa, 28 maja 2014

Wojciech Cejrowski "Gringo wśród dzikich plemion"

Nareszcie! Chciałoby się krzyknąć. Nareszcie! Od tylu lat planowałam przeczytanie tej książki i nigdy nie było odpowiedniej chwili, dostatecznej motywacji. A "Gringo.." cierpliwie czekał na swoją kolej. A ja w końcu zwiedziłam spory obszar dzikiej, pierwotnej amazońskiej dżungli. I spotkałam Indian, moich ukochanych czerwonoskórych Indian! Wspaniale!
No, może nieco przesadziłam z tą fascynacją. Historie opisywane przez Wojciecha Cejrowskiego - znanego antropologa, poszukiwacza przygód i nieznanych plemion w dorzeczu Amazonki, a ponadto bardzo kontrowersyjnego człowieka o skrajnych i dziwnych czasami poglądach - były bardzo ciekawe, nie przeczę. Opisywały miejsca, których większość ludzi nigdy nie zobaczy, nawet w telewizji. Opisywały też rośliny i zwierzęta, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Przede wszystkim jednak opisywały liczne, bardziej lub mniej niebezpieczne, przygody, jakie w trakcie kilku(nastu?) wypraw przeżył autor książki. Od niektórych z nich włos jeżył się na głowie, inne śmieszyły mnie niezmiernie. 

Być może należałoby w kilku słowach streścić tę książkę? A może lepiej nie - tyle już opinii, recenzji, publikacji na temat "Gringo.." popełniono, że nie będę się już powtarzać. Zwrócę tylko uwagę na to, co mnie zaskoczyło, co zachwyciło, a co mi się w tej książce nie podobało (bo takie chwile też bywały).
Zachwyty: ciekawy styl pisania, radość i absolutna duma z tego, co autor przeżył, czego doświadczył. Niewątpliwie już po kilku stronach książki można poczuć, jak bardzo Cejrowski kocha to, co robi, jak go to całkowicie pochłania i jak bardzo pragnie się z nami podzielić swoją fascynacją. Zaimponował mi także tym, że otwarcie przyznawał się do strachu oraz tej wielkiej włochatej i kosmatej, czyli PANIKI - nie zgrywał tu macho, którego tak często kreuje w telewizji. Poza tym opisał tamten świat takim, jakim jest naprawdę. Nie koloryzował, nie idealizował. Za to go cenię. No i za to, że przeżył. Ja pewnie nie wyszłabym stamtąd na własnych nogach...
Zaskoczenie: Blondynka. Byłam przekonana, że nie wspomni o niej ani słowem. A tu, na końcu książki, nagle pojawia się ona. I bardzo dobrze, bo właściwie gdyby nie ona, to Cejrowski nie byłby tak popularnym antropologiem i znawcą amazońskiej dżungli (choć to moja prywatna i całkowicie subiektywna opinia). Trochę mniejszym zaskoczeniem, i niekoniecznie pozytywnym, było dużo historii okołoamazońskich - różne przeprawy celne, spotkania z żołnierzami, dyskusje. Tego się w książce nie spodziewałam, a otrzymałam aż w nadmiarze.
Zniecierpliwienie: niestety bywały w "Gringo.." też i takie chwile, gdy odkładałam książkę na stolik i przez kilka dni po nią nie sięgałam. Po prostu nudziła mnie i zniechęcała do siebie. Zwłaszcza w tych chwilach, gdy Cejrowski zanurzał się w geopolityczne wywody lub opisywał długie i nużące (przynajmniej dla mnie) przeprawy z celnikami. A to ośmieszał ich, a to prowokował, oszukiwał, choć nie zawsze się to udawało. I w tych momentach wychodził na wierzch ten gringo z telewizji - pyszałkowaty, chamski, z zadartym do góry nosem.
Ogólnie jednak "Gringo.." okazał się bardzo ciekawą i radosną lekturą, podczas której często prychałam śmiechem i dzieliłam się poznanymi historiami z innymi członkami rodziny. Cieszę się, że mam tę książkę z swojej biblioteczce i pewnie w niedługim czasie nabędę także kolejne części przygód słynnego pana Wojtka (taki tam banalik na zakończenie;))

poniedziałek, 5 maja 2014

Bernard Cornwell "Zimowy monarcha"

Lubię poznawać legendy. Zwłaszcza te dotyczące krajów, o których niewiele wiem lub znam tylko ich współczesną historię. Nie mam serca historyka i nie zawsze am ochotę zgłębiać liczne kroniki, opasłe tomy dziejów ze źródłami historycznymi i tysiącami innych przypisów. Ale legendy  to zupełnie co innego - niby baśń, a jednak pewne elementy historii przeplatają się między wierszami. I tylko od czytelnika zależy, na ile w tę opowieść uwierzy.
Legend o rycerzu Arturze - właścicielu Excalibura, mężu Ginewry, przyjacielu Merlina i władcy Brytanii - jest całe mnóstwo. Wstyd się przyznać, ale nie przeczytałam ani jednej. Znałam zaledwie kilka szczegółów, głównie ze słyszenia, filmów lub seriali. Tak więc moja wiedza na temat dawnej Anglii z mrocznych czasów była bardzo marna. By nie powiedzieć, że żadna. Ale oczywiście miałam na ten temat swoje wyobrażenia - piękny i waleczny król Artur, którego kochają wszyscy mieszkańcy Brytanii, mądry i nieomylny. Piękna Ginewra, skromna, niewinna, delikatna - idealna. No i Merlin, wspaniały mag, pocieszyciel biednych i uciśnionych, zawsze stojący po stronie prawdy, dobra i wspierający Artura w każdym działaniu. Wzorcowe postacie - tak jak powinno być w legendzie. A tymczasem...
Całą prawdę o tamtych czasach przedstawia nam Derfel, zakonnik chrześcijański i jeden z przyjaciół Artura, spisując to, co widział na własne oczy w kronikach. Jako chłopiec został przygarnięty przez Merlina, wychowywał się w jego "posiadłości" (jeśli coś takiego można w dzisiejszych czasach określić mianem grodu czy zamku - ściany z kamieni, dachy z drewna, łóżka ze słomy, ubrania ze skór i lnu, a posiłki z tego, co zebrało się na polu lub upolowało w lesie) - Ynys Wydryn. Merlin był najważniejszym druidem Brytanii, drżeli przed nim królowie i władcy ziem, bali się go nawet najwięksi wrogowie - Sasowie. Nic więc dziwnego, że gdy księżniczka Norwenna miała powić syna - jedynego następcę tronu Dumnonii, król Uther wysłał ją właśnie do Ynys Wydryn i pozostawił pod opieką Morgany (swej nieślubnej córki), która posiadała moc porozumiewania się z bogami. Merlin bowiem zniknął, odszedł i nikt nie wiedział dokąd.
Wnuk Uthera, po śmierci swego ojca, stał się jedyną nadzieją na przedłużenie rodu. A król czuł, że jego dni dobiegają końca i ktoś musi zająć jego miejsce. Dlaczego nie Artur? Bo nie! Bo to bękart, syn z nieprawego łoża i w dodatku zdrajca, który pozwolił, by prawowity następca tronu - Mordred zginął w czasie walki z wrogiem kraju. Za to właśnie Uther nienawidził Artura. Ale kochała go cała Brytania, gdyż był waleczny, jako jedyny potrafił odeprzeć ataki wroga i oddałby wszystko, by Brytania zjednoczyła się i stałą się potęgą. Wszyscy stali za nim murem, choć nie wiedzieli, co tak naprawdę myśli, czuje i jakie ma plany wobec swego kraju. A wróg stał u bram. Trzeba było zjednoczyć choćby część krain Brytyjskich, by wspólnie odeprzeć najazdy. Jak  tego dokonać? Rozmawiać, pertraktować, obdarowywać złotem i ręką księżniczki. Nigdy jednak nie będzie się miało pewności, które rozwiązanie przyniesie spodziewane skutki...
Długo by opowiadać o historii, którą przedstawia Derfel. Nie mam czasu ani ochoty opisywać wszystkich wydarzeń, a bez nich nie dałabym rady nakreślić głównych wątków. Jedno jest pewne - znajdziecie tu sporo walki, ciekawe i skomplikowane rozmowy, będzie sensacyjnie, chwilami radośnie, lecz najczęściej będzie się tu lała krew. No i będzie trochę magii i niespodziewanych zwrotów akcji.
Och, jakże Bernard Cornwell zmienił moją wizję dawnej Brytanii! I jakże jestem mu za to wdzięczna! Jak wspaniale uczłowieczył Artura, nadał mu cechy typowe dla młodego, inteligentnego, ciekawego świata mężczyzny, który ma swoje wzloty i upadki, który potrafi porwać tłumy, po to tylko, by w następnej chwili jednym miłosnym aktem zniweczyć wszystko, co udało mu się do tej pory zdobyć. Tak, mężczyzna nie zawsze myśli zdroworozsądkowo (i chwała mu za to!). A Artur był mężczyzną z krwi i kości, nie oparł się więc urokowi Ginewry, która zastawiła na niego sidła. A miała do tego talent, oj miała! Bardzo była doświadczona w tych sprawach...
Pozostaje tylko tajemnicza postać narratora. Dlaczego Derfel, przyjaciel Artura, wojownik i wyznawca dawnej religii Brytów zostaje chrześcijaninem? Oto wielka tajemnica, która wyjaśni się zapewne w dalszych częściach trylogii. Bardzo jestem ciekawa jak potoczą się losy bohaterów "Zimowego monarchy". Mam tylko małą nadzieję, że w kolejnych częściach akcja będzie się toczyła nieco bardziej wartko, bez zbędnych kilkunastostronicowych rozmów, szczegółowych opisów pojedynków, które chwilami nużyły i wybijały z rytmu. To jedyny zarzut, jaki mam wobec książki.
Na ostatnich stronach "Zimowego monarchy" autor wyjaśnia, ile jest w jego książce prawdy, na ile opierał się na legendach, a co jest wytworem jego wyobraźni. Te informacje także bardzo dobrze ukazują, dlaczego Artur jest tak ważną w świecie postacią i dlaczego tylko na legendach możemy się w tym przypadku opierać.
Bardzo dobra lektura. Nie zachwycająca, ale trzymająca w napięciu i pozostawiająca niedosyt oraz ciekawość, co będzie potem... Tego dowiem się już niebawem, a kiedy się dowiem, to i wam opowiem, chociaż trochę :)  A tymczasem kto jeszcze nie miał w ręku "Zimowego monarchy", niech nadrobi zaległości i kibicuje wielkiemu Arturowi w drodze ku zjednoczeniu Brytanii.

czwartek, 1 maja 2014

Diana Wynne Jones i jej Światy Chrestomanciego

Cykl Diany Wynne Jones o Chrestomancim nie zyskał takiej sławy jak ten o Harrym Potterze, mimo że przez wielu jest uważany za pierwowzór tegoż. Niezależnie od podobieństw i różnic jest to bardzo ładnie przedstawiony świat, kompletny, rozbudowany, z dobrze oddanymi bohaterami, spójnymi charakterologicznie i borykającymi się ze znanymi nam problemami, na które i wszechobecna magia nie zawsze jest w stanie pomóc. Zwykle nastoletnich bohaterów poznajemy w tym punkcie życia, gdy do głosu gwałtownie dochodzą nieujawnione jeszcze zdolności i predyspozycje, które trzeba nauczyć się mądrze wykorzystywać i kontrolować, by nie doprowadzić do destrukcji otoczenia. Mogą razić niektóre metody wychowawcze, stosowane wobec nieletnich, i brak oparcia w opiekunach, co nie pozwala na wytworzenie się dostatecznego poczucia bezpieczeństwa i wspólnego języka w razie problemów – często dzieci pozostawione są samym sobie, co stymuluje je wprawdzie do szukania rozwiązań, ale i naraża na często zbyt duże niebezpieczeństwo.
Warto zapoznać się z Christopherem Chantem i jego następcami. Doradzam jednak czytanie w kolejności chronologicznej wydarzeń, jak poniżej, a nie według dat wydania poszczególnych części. 


O każdej z powieści słów kilka tutaj.