sobota, 26 lipca 2014

Jarosław Iwaszkiewicz "Panny z Wilka"

Literatura polska skrywa przede mną niezgłębione zasoby ciekawej, intrygującej i jakże różnej prozy. Życia pewnie mi nie starczy, by odkryć wszystkie perły, diamenty i rubiny, ale będę się starać odnaleźć choćby część z nich. Ostatnio właśnie na coś takiego się natknęłam, zupełnie nieświadomie. Chciałam złożyć mój mały prywatny hołd kolejnemu z tegorocznych Jubilatów - Jarosławowi Iwaszkiewiczowi (120 rocznica urodzin), którego twórczości do tej pory nie znałam. Tak, wiem, że to wstyd, ale nie będę ukrywać, że większość znanych i lubianych polskich pisarzy jest dla mnie literacko nieznana. Nie spotkałam dotąd na swej drodze nikogo, kto wskazałby mi dobrą polską literaturę. Więc odkrywam ją teraz, sama i trochę po omacku. I bardzo się z tego cieszę!

Po tym nieco przydługim wstępie chciałabym skupić się na wrażeniach i odczuciach, jakie pozostawiły we mnie "Panny z Wilka", albo raczej ten jeden rodzynek wśród nich - Wiktor Ruben. Są lata 20te XX wieku. Czasy rozkwitu polskich miast i miasteczek, polskiej inteligencji, ale i czasy miłości do polskiej tradycyjnej wsi. Polska powstała! Wiktor zaś zaczyna powoli upadać. Dojrzały mężczyzna, którego młodość i ambicje przekreślił udział w I wojnie światowej, czuje się coraz bardziej zmęczony życiem. Został sam, choć wokół stale panował gwar i harmider. Jako zarządca folwarku dla ociemniałych nie spełniał się życiowo. Na dodatek stale wracał myślami do przeszłości, do czasów spędzonych w Wilku...

Gdy więc lekarz nakazał mu długi urlop, nie zastanawiał się długo i ruszył do wujostwa. Od nich przecie kilka minut do dworku w Wilku, do panien, o których zachował ciekawe wspomnienia. Piętnaście lat ich nie widział, a jednak gdy przekroczył próg posiadłości, wspomnienia powróciły  - ten sam gwar, ta sama radość, te same twarze. A jednak nic nie jest już takie samo - każda z nich: Julcia, Kazia, Jolka, Zosia i Tunia ułożyły sobie życie bez niego. A Fela..? Fela odeszła i nikt już o niej nie pamięta, nikt oprócz Wiktora. Czego jednak miał się spodziewać? Przecież był tylko ich korepetytorem... Jednak po dłuższym pobycie okazuje się, że i one zachowały o nim wspomnienia, że i one zapamiętały na zawsze młodego Wiktora, każda na swój sposób.

Opowiadanie kipi od emocji. Czytając czuje się duchotę tego miejsca, i nieistotne są krajobrazy, pogoda, pora roku. Najważniejsze są relacje międzyludzkie, konfrontacja pomiędzy wspomnieniami a teraźniejszością. Tysiące niedomówień, obaw, nadziei, marzeń... Miłość, przyjaźń i to, co boli najbardziej - obojętność. Wszystko na tych kilkudziesięciu stronach. Czyż trzeba pisać ogromne epopeje, by oddać emocje i sens historii? Nie. Wystarczy kilkadziesiąt stron i człowiek czuje się w pełni usatysfakcjonowany.

Zaskoczyło mnie to opowiadanie. Czytając biografię Iwaszkiewicza oczekiwałam prozy ostrej, silnej, nieprzebierającej w słowach i odważnej. Otrzymałam natomiast subtelność, lekkość, delikatność, wszystko okraszone ciężką mgłą tajemnicy. I to było piękne! Oczywiście nie było najwspanialsze dzieło, jakie kiedykolwiek czytałam. Wzbudziło we mnie jednak to, co najważniejsze - głód czytania, chęć poznania i radość odkrywania. W kolejce już czekają następne opowiadania: "Brzezina" i "Matka Joanna od aniołów". Niebawem też skonfrontuję "Panny z Wilka" z ich filmową adaptacją, a kiedy to zrobię, na pewno podzielę się z wami wrażeniami.

czwartek, 10 lipca 2014

Maria Nurowska "Listy miłości"

Od dłuższego czasu miałam chrapkę na prozę Marii Nurowskiej. Nigdy dotąd nie miałam szansy zapoznać się z jej twórczością, ale z okazji okrągłej rocznicy urodzin, którą pisarka w tym roku obchodziła, postanowiłam przeczytać coś ciekawego. Spośród wielu książek największe ochy i achy widniały przy "Listach miłości". Chwilę się wahałam, nie lubię powieści nawiązujących do II wojny światowej, tu jednak główna akcja miała toczyć się w latach powojennych. Więc zdobyłam ebooka, zasiadłam wygodnie i zanurzyłam się w lekturze...

Nurowska przedstawia nam historię Elżbiety Elsner, żydówki mieszkającej wraz z ojcem (profesorem filologii) w warszawskim getcie. By przeżyć ten ciężki czas piętnastoletnia Elusia musiała przejąć inicjatywę opieki nad domem oraz tatą, niezdolnym do jakiejkolwiek pracy. Pomogła jej w tym współlokatorka Wiola, wprowadzając w profesję prostytutki. Trudne początki wkrótce zamieniają się w obojętność, a zakochany w Elżbiecie niemiecki oficer pomaga jej wydostać się z getta - pragnie ją poślubić i wieść z nią przykładne życie. Śmierć ojca pomaga Elusi podjąć decyzję. Jednak znajdując się poza bramą, kobieta ani myśli udać się do kochanka, wchodzi do pierwszej lepszej kamienicy i puka do nieznanych jej drzwi. Zostaje przyjęta bez słowa, rozpoczyna nowe życie, jako Krystyna Chylińska.

Wkrótce poznaje miłość swego życia- syna właścicielki mieszkania, Andrzeja Korzeckiego. Dzięki niemu i dla niego będzie się starała żyć innym życiem, stać się kimś zupełnie innym. Ukryje przed nim swą przeszłość i swoje pochodzenie - wybranek jej serca jest antysemitą i raczej nic nie zmieni jego postawy. Tylko jak tu żyć obok siebie? W jaki sposób udawać kogoś, kim się nie jest? Co zrobić, by Elżbieta Elsner mogła stać się Krystyną Korzecką nie tylko w oczach innych lecz przede wszystkim swoich? Podwójne życie będzie prześladowało ją dniami i nocami. Wspomnienia, znajomi ludzie z tamtej strony, pożądanie, miłość, przyjaźń i wieczny przerażający lęk będą nieodłącznymi towarzyszami jej życia. Czy kiedykolwiek będzie w stanie to zmienić..?  

Powieść pisana w formie listów, których autorką była główna bohaterka - Elżbieta Elsner/ Krystyna Korzecka, nie wpłynęła pozytywnie na odbiór jej historii. Listy były długie i tak naszpikowane emocjami, że po kilku stronach zmuszałam się do przedzierania się przez wieczny płacz, lęk, wstyd... Za dużo tego, za gęsto. Zmęczyła mnie ta lektura. Dużo seksu, skomplikowane relacje, wciąż nowe problemy. Ani na chwilę życie Elżbiety nie zwalniało tempa. Nie dała mi ani na chwilę odetchnąć, uspokoić się i przemyśleć. I choć historia młodej polskiej żydówki stworzona przez Nurowską jest bardzo ciekawa i wiarygodna, to jednak tylko chwilami powieść porywała mnie i ciekawiła, a potem wracało znużenie.

Jest to proza kobieca i lektura dla kobiet. Panowie pewnie też odnaleźliby tam coś dla siebie. Ja niestety nie gustuję w tej formie narracji i dawkowaniu emocji. I chyba póki co podziękuję pani Nurowskiej za dalszą znajomość. Być może po paru latach sięgnę po jej kolejną książkę - będę wtedy bardziej dojrzała i doświadczona przez życie, może wtedy zrozumiem i polubię..